Po udanych meczach ze Skrą i Knack Roeselare, siatkarze
Mistrza Polski wybrali się do Warszawy na ligowy mecz z AZS-em Politechniką. Niemiłą
niespodzianką zakończyło się to spotkanie, gdyż gospodarze zasłużenie wygrali
3:1, a Resovia zagrała grubo poniżej oczekiwań.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to brak Alka i Kosy. W ich
miejsce w dwunastce pojawili się Michał Filip i Wojtek Grzyb. Pierwsza szóstka wyglądała
następująco: Fabian, Jochen, Paul, Peter, Piter, Perła i Igła. Początek, do
stanu 4:2 dla nas wyglądał tak, jak powinien. Fajnie zagrywał Peter, pojawił
się pipe, a swoje ataki dość pewnie kończył Jochen. No i jak stanęło, tak stanęło.
Co w tym wszystkim najlepsze, to to, że mogliśmy wygrać pierwszą partię. Było już
18:24, ale za sprawą błędów gospodarzy i naszych bloków doprowadziliśmy do
remisu. Nie udało się osiągnąć nic więcej. Ok, może się otrząsną i w końcu
zaczną grać na wyższym poziomie. Nic z tych rzeczy. Jedynie za sprawą świetnych
zagrywek Nikiego odskoczyliśmy na 16:12. Fajnie, że po przerwie zrobiło się po
16. Naszym coraz bardziej trzęsły się ręce w ataku, a gospodarze nie
ustępowali. Na szczęście w końcówce udało się odskoczyć i wygraliśmy do 22. No to
może teraz? Udało się przepchnąć, warszawianie mieli wielką szansę na wygranie
seta, ale ją zmarnowali, była przerwa 10-minutowa na rozbudzenie, to może
ruszymy? A gdzie tam.. Trzecia partia bardzo przypominała tę pierwszą. Nie potrafiliśmy
dogonić AZS-u i utrata punktu stała się faktem. Czwarty set rozpoczął się
najgorzej jak mógł, bo wynikiem 0:5. Ja w tym momencie pogodziłam się z
porażką. Zresztą, cały mecz czułam, że tu może stać się coś złego. Jednak o
dziwo, nasi gonili i to całkiem skutecznie. Najpierw doprowadzili do stanu
11:12, potem oczywiście dali gospodarzom odskoczyć na 11:16, ale w końcówce
prowadziliśmy 24:22. W mojej głowie pojawiły się dwie myśli. Po pierwsze –
Bożee, my tu możemy jeszcze wygrać! :O I druga, która brzmiała mniej więcej tak
– jak oni to zawalą, to będzie taaak bolało, że chyba wolałabym porażkę do 19. Oczywiście
musiała się spełnić ta druga i zamiast tie-breaka, mamy zero punktów.
Jest to niespodzianka i to spora. Biorąc pod uwagę formę
Resovii w ostatnich kilku meczach, chłopcy nie mieli prawa tu przegrać. Oczywiście,
to jest tylko sport i o zwycięstwie decyduje wiele czynników, a w naszym
przypadku o porażce i tu pojawia się pytanie – co się stało? Brak koncentracji?
Tym można tłumaczyć tylko pierwszego seta. Ostatnio graliśmy bardzo ważny mecz
o być albo nie być w LM i siłą rzeczy w tamtym spotkaniu poziom koncentracji i
zaangażowania był większy. Ja ujmę to tak – po prostu mieliśmy słabszy dzień i tyle.
Nie wychodziło nam nic. Przepraszam bardzo, jak można wygrać mecz, pakując 23
razy piłkę w blok rywali, grając na tak słabym procencie w ataku i nie mając
lidera na boisku? Nie można! Paradoksem jest to, że my mieliśmy na to szansę!
Ale, skoro dochodząc rywala i mając punkt straty, do tego grając dobrą
zagrywką, broniąc atak warszawian, mając kontrę, nie potrafimy przebić się przez
blok albo bojaźliwie oddajemy piłkę na drugą stronę, to o sukcesie nie może być
mowy. Resovia nie była w stanie skończyć ataku w kluczowych momentach. Pewnie,
gdyby to przepchnęli (bo tylko tak można nazwać ten mecz) i wygrali, byliby
prawdziwymi mistrzami, którzy pomimo fatalnej gry, potrafią wygrać. Ale nie
przepchnęli i zamiast słabego zwycięstwa, mamy jeszcze gorszą porażkę i sporo
rzeczy do przemyślenia.
Czemu napisałam, że „my mamy sporo rzeczy do przemyślenia”? Przecież
to zawodnicy przegrali i oni muszą wyciągać wnioski. Jednak my, kibice, jeżeli
nie chcemy przeżywać więcej takich rozczarowań, powinniśmy z większą pokorą
przystępować do tego typu spotkań. W tym momencie nie mam żadnych pretensji do
nikogo i o nic, po prostu, wydaje mi się, że trochę za bardzo udzieliła nam się
fala radości, pochwał i dumy z poczynań Resovii. Tak długo czekaliśmy na moment,
w którym w końcu Resovia zacznie być stawiana w roli prawdziwego faworyta, że
zapomnieliśmy o tym, iż słabszy dzień zdarza się każdemu, nawet największym. Z jednej
strony twitty, m.in Jakuba Bednaruka (którego bardzo lubię, bo jest
przezabawnym człowiekiem i któremu bardzo gratuluję tego zwycięstwa) o naszej
potędze, z drugiej artykuły i felietony, z których wynika, że skoro pokonujemy
3:0 Skrę, to pierwsze miejsce w tabeli mamy zagwarantowane, a i w walce o tytuł
nikt nas nie będzie w stanie pokonać. Przepraszam bardzo, ale odpowiedzcie
sobie szczerze na pytanie – Czy przed meczem zakładałeś/aś porażkę z Warszawą
po takich spotkaniach, jak ze Skrą czy dwukrotnie z Roeselare? No właśnie,
chyba nikt się tego nie spodziewał. Ja też nie. I tu przyznaję się bez bicia. Pierwszy
raz dałam się ponieść temu mitowi o naszej potędze i zostałam brutalnie
sprowadzona na ziemię. Oczywiście, w dalszym ciągu na parkiecie grają zawodnicy
a my jesteśmy tylko obserwatorami. Nie twierdzę, że przed telewizorami mamy jakikolwiek
wpływ na wynik meczu. Chodzi mi tylko o to, że żeby radość po zwycięstwie była
większa a porażka tak bardzo nie bolała, to warto czasami na spokojnie podejść
do takiego meczu i pamiętać, że zespoły pokroju Warszawy, Częstochowy czy Kielc
w starciach z nami nie mają nic do stracenia i jeśli będzie im wszystko
wychodziło, jak wczoraj gospodarzom, to nawet z nimi możemy przegrać.
Broń Boże nie dramatyzuję, nie twierdzę, że nagle mamy słabą
drużynę. Wczoraj przyszedł taki dzień, że żaden zawodnik nie był w stanie
utrzymać wysokiego poziomu gry. I jak to bywa w Resovii, jak się posypało, to wszystko
naraz. Nagle ten szeroki skład okazał się, może nie tyle przekleństwem, co po
prostu brakiem gwarancji na poprawę gry. Przyjmujący zagrali słabo, stąd tyle
rotacji. Wczoraj można było się przekonać, ile dla nas znaczy Alek. Nie
twierdzę, że zagrałby genialny mecz, pewnie grałby jak cały zespół, ale mimo
wszystko, zabrakło kogoś, kto mógłby pociągnąć grę, wrócić wiarę w poczynania
zespołu. A ostatnio to właśnie nasz kapitan spełniał takie zadanie. Dodatkowo,
jego brak skomplikował możliwości dokonywania zmian. Teoretycznie mieliśmy do dyspozycji
tylko trzech przyjmujących a trener jednocześnie musiał pilnować limitu
obcokrajowców na parkiecie. Nie ma jednak co gdybać, w poprzednich meczach
wszyscy byli w formie, nawet ci zmianowi, a w Warszawie, żaden z zawodników nie
zagrał solidnego spotkania. Ok, 21 punktów zdobył Konar i on był naszą główną
podporą, 11 oczek dorzucił Piter, reszta zdobyła 7-9 punktów, ale tak naprawdę
żaden z zawodników nie może powiedzieć, że zrobił wszystko, co mógł i nie ma
sobie nic do zarzucenia.
Może i ten mecz był ciekawy (chyba tylko dla kibiców AZS-u i
neutralnych obserwatorów), ale ja, po raz drugi tym sezonie (wcześniej z JW),
miałam serdecznie dosyć i to już po drugim secie. W mojej opinii ten mecz był
nudny i ciągnął się jak flaki z olejem. Niestety takie też się zdarzają… A sam
fakt porażki powoduje, że chcę o nim jak najszybciej zapomnieć i nie mam
zamiaru oglądać żadnych powtórek (chociaż pewnie trochę na nie spojrzę,
niestety nauczyłam się oglądać przegrane :/) i jedyne, o czym marzę, to
zobaczyć powtórkę meczu z Knack, której fragmenty zresztą udało mi się obejrzeć
dzisiaj rano. Musiałam sobie przypomnieć jak jeszcze do niedawna grali i jak
wielką radość sprawiała im gra. Wczoraj na ich twarzach widziałam jedynie
zażenowanie a chwilami nawet brak wiary w ostateczny sukces.
Tym samym zaliczyliśmy wpadkę z zespołem niżej
sklasyfikowanym. Przypominam, że do tej pory, z Wielkiej Czwórki, tylko my nie
mieliśmy za sobą takiego spotkania. Do wczoraj. Takie są prawa ligi. I tak
można stwierdzić, że długo wytrzymali, przecież zaraz kończy się faza zasadnicza.
Nasza piękna seria 9 kolejnych zwycięstw również się skończyła, ale nie ma co się
martwić na zapas. Już w środę kolejny mecz. Wcale nie musi być łatwo, zwłaszcza,
że Resovia pokazała, że nie jest cyborgiem i słabsze mecze również jej się zdarzają.
Czekam zatem na wynik tego spotkania i wtedy zobaczymy, czy to tylko
jednorazowa wpadka, czy nie.
Hejty się posypały, nic nowego. Porażka = fala krytyki. Jednak,
jak ja to mówię, ostatnio było tak dobrze, że musiało przytrafić się coś złego.
Wszak równowaga w przyrodzie musi być ;)
PS. No to nam Adi pokazał swoją wartość… :) Matko 31
punktów? :O Jestem w szoku… No cóż.. Brawo Adi!!!
Miało byc krótko, a tymczasem wychodzi na to, że o porażkach potrafię więcej napisać, niż o zwycięstwach. Dziwna jestem (w końcu kto chce czytać o przegranych i to jeszcze w takim stylu???) :/ Mam nadzieję, że nie zanudziłam, choć to może być trudne...
Pozdrawiam
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz